No dobra, nie jest to dla mnie totalnie nowa informacja, ciężko powiedzieć, bym był zaskoczony, jednak i tak z uwagą przeczytałem artykuł o przeprowadzonych na ten temat (kolejnych) badaniach.
(…) spożycie kawy i herbaty było powiązane z niższym ryzykiem zachorowania na nowotwory głowy i szyi, w tym raka jamy ustnej i gardła.
(…) w porównaniu z osobami niepijącymi kawy, osoby, które piły więcej niż 4 filiżanki kawy z kofeiną dziennie, miały o 17 proc. niższe ryzyko wystąpienia nowotworów głowy i szyi ogółem, o 30 proc. niższe ryzyko wystąpienia raka jamy ustnej i o 22 proc. niższe ryzyko wystąpienia raka gardła. Picie 3–4 filiżanek kawy z kofeiną wiązało się z niższym o 41 proc. ryzykiem wystąpienia raka dolnej części gardła. Picie kawy bezkofeinowej wiązało się z niższym o 25 proc. ryzykiem wystąpienia raka jamy ustnej.
Jest to istotne dla mnie w kontekście jednego z moich celów, którym jest całkowite wyeliminowanie kawy i herbaty z listy napojów, jakie spożywam. Aktualnie jestem na etapie rezygnacji z kawy kofeinowej, na rzecz jej bezkofeinowego odpowiednika. W sumie to już się wydarzyło. I muszę przyznać, że bardzo mi z tym dobrze. Zniknęły wszystkie niedogodności związane ze spożywaniem kofeiny, a został ulubiony smak kawy. A i mój dzienny limit wzrósł – mogę cieszyć się ulubioną kawą praktycznie cały dzień. Zdaje sobie też sprawę, że mój problem z kawą dotyczy tego, że na jeden kubek kawy przypada łyżeczka cukru i mleko. Być może powinienem jeszcze bardziej skupić się na rezygnacji z tych dodatków, zamiast całkowicie eliminować kawę z mojego życia…
Lubię, gdy do mnie piszecie, cieszę się za każdym razem, gdy odpowiadacie na moje listy – czasem się to zdarza i te momenty zawsze sprawiają, że na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Nie inaczej było i tym razem, gdy zobaczyłem w skrzynce wiadomość od Michała. „Fajnie!” – pomyślałem – „mam nadzieję, że jego odpowiedź będzie długa”. Michał napisał jednak, że mój ostatni list wysłany do niego z bloga to chyba pomyłka, że nie przypomina sobie, aby zapisywał się do ich otrzymywania i prosi o wypisanie z listy. No cóż. Lekki zawód, ale oczywiście żaden problem. Ludzie wpadają na moją listę i wypisują się z niej, staram się tego nie śledzić zbyt intensywnie, nie sprawdzać statystyk, nie obserwować ile Was przybywa, a ile ubywa. W każdym razie wypisanie się z listy jest całkiem normalne i nie było z tym żadnego problemu, fajnie, że Michałowi chciało się napisać przynajmniej te kilka słów – doceniam nawet taki kontakt, szczególnie, że zobaczyłem, iż Michał już sam zdążył wypisać się z mojej listy (kliknął link wypisujący w stopce maila).
Zanim całkowicie usunąłem dane Michała z mojego bloga, postanowiłem wcześniej sprawdzić, jak to się stało, że ktoś, kto nie chce czytać moich listów, trafił na listę newsletterową bloga. Okazało się, że wydarzyło się to kilka tygodni temu, przez jeden z najpopularniejszych artykułów na moim blogu, do którego google często kieruje ludzi szukających odpowiedzi na jedno konkretne pytanie (celowo nie piszę, który to artykuł, choć wspominałem już o nim kilka razy). Był czas, gdy – aby przeczytać ten artykuł w całości – trzeba było zapisać się na moją listę newsletterową. A no właśnie… wszystko jasne. Gdy to odkryłem, zrobiło mi się smutno. Uświadomiłem sobie, że w pewien sposób zmusiłem kogoś do zapisu, do otrzymywania moich wiadomości. Drobnym marketingowym podstępem złowiłem w sieć. Kogoś, kto być może w tamtym konkretnym momencie wcale nie chciał się znaleźć w gronie czytelników mojego bloga, a jedynie potrzebował dowiedzieć się czegoś, co ukryłem właśnie za formularzem zapisu na newsletter. Nie spodobało mi się to. Zacząłem się zastanawiać, ile osób na mojej – już całkiem pokaźnej liście – jest tam faktycznie dlatego, że chciało czytać to, co mam do powiedzenia, a ile zostało przymuszonych do takiego zapisu. Wniosek z tych przemyśleń miałem tylko jeden: nie jestem w stanie tego sprawdzić. Mogę jednak to łatwo zmienić.
No cóż, nie ma chyba innego sposobu, aby to powiedzieć: to będzie ostatni list, jaki do Ciebie wyślę. Przynajmniej jeżeli nie dasz mi znać, że chcesz dalej otrzymywać ode mnie wiadomości (ale o tym za chwilę).
W ostatnich tygodniach dość mocno zastanawiałem się nad moją obecnością w internecie, blogiem, tym, czym i w jaki sposób się dzielę. Rozważania te miały też wpływ na inne obszary mojego życia. Potrafię się zmieniać, rezygnować z jednych rzeczy, by zaczynać inne. Jak wszystko w życiu, ma to oczywiście swoje jasne, jak i ciemne strony. Staram się jednak skupiać na tych pierwszych, czerpiąc jednocześnie lekcje z tych drugich.
Ten rok był dziwny. Gdy 12 miesięcy temu nagrywałem z Piotrkiem odcinek PiG Podcastu z tematem i planami na 2024 rok, myślałem, że w ciągu najbliższych miesięcy, moja kariera bloggera wystrzeli z szybkością MAVu (Mars Ascent Vehicle) startującego z powierzchni Marsa w jednej z moich ulubionych książęk „Marsjanin” Andiego Weira. Dla nieznających tej wspaniałej książki tłumaczę: bardzo, bardzo szybko. Tak się nie stało. Problemem okazał się nie sam pomysł, który to – jak się okazało – był całkiem niezły, ale fakt, że zabrakło mi jednej ważnej rzeczy w prowadzeniu bloga, jakiego wizję mialem rok temu. Zabrakło mi serca. Mój blog nie był już częścią mojego fajnego życia. A to duży problem.
Moim tematem 2024 roku było hasło „nic nowego”. Wybierając go, zadeklarowałem przed samym sobą, że postaram się nie zmieniać zbyt wiele przez najbliższe 12 miesięcy, że dam szansę moim (czasem dość kontrowersyjnym) pomysłom. Minął jednak czas, jaki miałem na sprawdzenie tamtej drogi i nadszedł moment przemyśleń, wyciągania wniosków i korekt. Tych ostatnich było tak dużo, że ciężko je nadal nazywać korektami, dużo lepiej pasuje określenie gruntowne zmiany. Zresztą napisałem o tym osobny artykuł na blogu.
Ponieważ lubię wszystko określać, nazywać i tytułować, więc i zmiany, które od jakiegoś czasu wprowadzam, zyskały swoją unikalną nazwę, zamknąłem je w projekt „powrót do korzeni”. I muszę przyznać, że pochłonął mnie on całkowicie, nie tylko w obszarze mojego bloga, ale całego życia. Choć nie chcę w tym liście do Ciebie opisywać szczegółowo, co projekt ten oznacza, to czuję, że jestem Ci winny, choć ogólny zarys zmian związanych z moim blogowaniem – chociaż po to, byś mógł, mogła zdecydować o tym, czy chcesz iść dalej ze mną w tej podróży.
media społecznościowe
Bum! Skasowałem moje konta na facebooku, instagramie, twitterze (𝕏), linkedinie, tiktoku, snapchacie i threads. Wszystkie. W zasadzie zniknąłem z popularnego internetu – wszystko w ciągu jednego tygodnia. Nieodwracalnie. Nie ma mnie tam, nie tylko stron i treści związanych z blogiem, ale i tych prywatnych. Strasznie dziwne uczucie. Zniknęły tony gratulacji z okazji narodzin moich córek, życzenia urodzinowe z wielu lat, postępy w nauce jazdy na rolkach, tańcu, ciasta, które przez miesiące piekłem w soboty, wspólne zdjęcia ze znajomymi, tysiące moich wpisów, komentarzy, zdjęć, relacji. Nie ma śladu po papierowych ptaszkach, które w setkach pojawiły się w ostatnich latach na moich profilach, a które były tak ważnym dla mnie symbolem. Zrobiłem coś, czego długo nie rozumiałem u innych. Porzuciłem cały ten bagaż. I ogromnie mi z tym dobrze. Stworzyłem za to konta w dwóch innych serwisach: bluesky i mastodon. Działają one na zupełnie innej zasadzie, niż te wcześniejsze, mają też zupełnie inny cel – ale o tym będę jeszcze opowiadał.
projekt „anonimizacja”
Zmiany, które wprowadzam, zamykam w projekty – nie są to jednorazowe działania, ale dłuższe i głębsze procesy, do których określenie „projekty” doskonale pasuje. I tak w ramach projektu „anonimizacja” wyrzucam wszelkie moje zdjęcia i dane z internetu, staram się jeszcze bardziej zniknąć. Na blogu i nowym micro blogu, jak również na bluesky, czy mastodonie, nie najdziesz mojego zdjęcia, nazwiska, czy innej identyfikującej mnie bezpośrednio informacji. Staję się anonimowy. Dzięki temu mogę jeszcze bardziej otwierać się pisząc. Rok temu, probowałem to osiągnąć w totalnie odwrotny sposób – pokazując więcej informacji o mnie, ale zamykając za płatnym dostępem te najbardziej osobiste rzeczy. Tym razem próbuję inaczej. Zupełnie w drugą stronę.
micro blog
Ach, no właśnie. Poza blogiem, którego znasz, prowadzę też od jakiegoś czasu micro bloga pod adresem https://micro.fajne.life. To mega ważny element mojej nowej drogi i staje się powoli moim głównym miejscem, gdzie piszę (codziennie, nawet kilkanaście, czy kilkadziesiąt razy). Micro blog jest moim dziennikiem! A dopiero z tym projektem się rozkręcam. Być może zastanawiasz się, jaką funkcję pełnić będzie dla mnie teraz mój regularny blog. Otóż nic się dla niego nie zmienia. Micro blog to miejsce, gdzie dzielę się codziennością, drobnymi sprawami związanymi z dążeniem do fajnego życia. Natomiast blog pokazuje efekty tej drogi, rzeczy już dokonane – a ten list jest tego najlepszym przykładem. Jednak o zmianach, o których właśnie czytasz, piszę też na nierzadko, w krótkich aktualizacjach, przemyśleniach i statusach już od kilku tygodni właśnie na micro blogu. I tu pojawia się rola moich nowych kont w mediach społecznościowych (bluesky i mastodon) – trafiają na nie jedynie wybrane wpisy z mojego micro bloga. Będę jeszcze opowiadał o całym tym (bardzo fajnym!) procesie i moim nowym sposobie na blogowanie. Najlepszym podsumowaniem na chwilę obecną niech będzie to, że micro blog zastąpił mi całkowicie dotychczasowe media społecznościowe, albo raczej stał się dla mnie miejscem, jakim od zawsze chciałem, aby media społecznościowe dla mnie były.
projekt „minimalizm”
Nieustający, wiecznie obecny, ogromnie ważny projekt, który ma na celu ograniczenie, ale również nadanie znaczenia. Od lat towarzyszy mi przy okazji różnych zmian, jest obecny i teraz. Mało tego, włączyłem kolejny bieg w tej podróży: jestem na etapie wyrzucania, pozbywania się, upraszczania – co tylko mogę, w różnych obszarach mojego życia. Znikają rzeczy, informacje, treści, jakie przyswajam, upraszczam jedzenie, napoje, zakupy, ubrania, szafki, półki. Zobaczę (i będę o tym pisał!), co z tego wyjdzie, ile przestrzeni zyskam i co z tą przestrzenią zrobię. Wiem, że jestem rozpędzony i nie wiem jeszcze gdzie się zatrzymam.
projekt „relacje”
Kolejny kawałek zmian jest dla mnie nieco trudniejszy. Pracuję nad nim i wymaga ode mnie jeszcze kilku przemyśleń. W ramach tego projektu wyłączyłem całkowicie możliwość komentowania na moim blogu. Zamiast tego, będę Cię namawiał do pisania do mnie bezpośrednio, bądź kontaktu przez mój micro blog. Z pewnością wrócę jeszcze do tego tematu.
Ten sam projekt skłonił mnie też do wyczyszczenia listy newsletterowej, a więc do skasowania twojego adresu z mojej bazy adresów. Pragnę innych relacji z osobami, które czytają moje wpisy. Pragnę innych relacji z Tobą. Nie wiem czy możliwe jest to, co siedzi w mojej głowie, ale będę próbował. Miałem w planach całkowite zrezygnowanie z wysyłania newslettera, ale w tej chwili powstrzymam się jeszcze od tej decyzji – głównie dlatego, że nie wiem, ile z Was faktycznie chce dostawać maile ode mnie. Więc możesz ponownie zgłosić się do ich otrzymywania.
Jednak dostanie się na moją listę nie będzie tym razem takie proste!
Rozważałem stworzenie na nowo formularza zapisu… ale nie. Co to zmieni? Nic. Więc robię coś, co być może jest najlepszym, a może najgłupszym moim pomyślem: zmieniam sposób zapisu na mój newsletter. Jeżeli chcesz otrzymywać moje wiadomości, musisz do mnie o tym napisać w mailu na adres grzesiek@fajne.life. Tak, dokładnie tak! W regularnym mailu. Koniec z formularzami, automatami, przekierowaniami. Możesz napisać jedno zdanie, że chcesz, abym przesyłał do Ciebie moje listy, możesz napisać dłuższą wiadomość – jak wolisz. Ale od dzisiaj komunikujemy się przez maile, a nie formularze. W obydwie strony!
Mam nadzieję, że dzięki temu po internecie będzie krążyło mniej niechcianych i nieprzeczytanych maili. Zastanawiam się też, ile osób, ile z Was, napisze do mnie. Może nie otrzymam żadnego maila i to przybliży mnie do decyzji o całkowitej rezygnacji z newslettera…?
tych projektów jest więcej
To, co w tej chwili czytasz, jest podsumowaniem kawałka zmian w moim życiu blogowym. Ale jest tego o wiele, wiele więcej. I opowiadam o tym wszystkim każdego dnia na micro blogu. Wpisy na nim podzielone są na kategorie, odpowiadające właśnie różnym projektom i obszarom mojego życia. Możesz tam zaglądać, by na bierząco wiedzieć jak mi idzie. Blog będzie jadał miejscem podsumowań, opisywania efektów, dokonanych zmian, transformacji, postępów. Wszystko tworzy dość spójny dla mnie ekosystem, które pozwala mi prowadzić wiele publicznych dzienników (do czego od dawna dążyłem) i dzielić się moją – czasem trudną, momentami krętą, ale zawsze ekscytującą – drogą do fajnego życia. Nieprzerwanie zapraszam Cię do podróżowania nią ze mną.
W ostatnim co słychać? pisałem o wielkim projekcie powrót do korzeni, który rozgrywa się w moim życiu. Jego celem jest odnalezienie na nowo radości z rzeczy, które kiedyś dawały mi jej ogromnie dużo, a w ostatnim czasie zaczęły gdzieś tę radość gubić. Nazywam to projektem, jednak bardziej pasowałaby tu inna nazwa, której częściej używam i o wiele lepiej oddaje to, co dzieje się u mnie – temat.
Jednym z elementów powrotu do korzeni jest czytanie. Coś, co tak kiedyś lubiłem, a co w ostatnich dwóch latach mocno próbowałem zhakować (złamać, oszukać, zakombinować, zniekształcić, przyspieszyć – wybierz sobie słowo, każde pasuje). Zrozumiałem to, czytając wpis na blogu Grega Morrisa, który chciał podobną rzecz zrobić z podcastami:
Około dwóch lat temu postanowiłem, że jest jedno medium, z którego powinienem czerpać więcej – podcasty. Spędzałem sporo czasu, słuchając ich podczas jazdy samochodem, spacerów z psem i innych codziennych czynności. Słuchałem wielu interesujących audycji, ale poza czystą przyjemnością na powierzchownym poziomie, niewiele z nich wynosiłem. Wtedy postanowiłem, że muszę podejść do tego inaczej, podobnie jak zrobiłem z czytaniem – zacząłem notować wszystkie interesujące mnie punkty. I myliłem się.
Greg opisuje jak w procesie wyciskania z podcastów więcej i więcej, tracił jednocześnie przyjemność z ich słuchania i z czasem przestał ich słuchać.
Nie zajęło mi to dużo czasu, aby się wypalić i nie chcieć już niczego słuchać.
U mnie podobie było z czytaniem. Czegokolwiek. Chciałem być mądry w czytaniu (read wise), a stawałem się coraz głupszy. Ale po kolei.
Dwa lata temu, rozpocząłem subskrypcję usługi Readwise, wspaniałego narzędzia, które miało mi pomóc w wyciąganiu z czytania wszelkiego rodzaju treści o wiele, wiele więcej. Założenia były fajne, aplikacja wydaje się wspaniałym kompanem dla każdego, kto lubi czytać. Narzędzie to miało wynieść moje czytanie (i czerpanie z tego korzyści) na zupełnie inny poziom. Okazało się jednak, że ostatecznie mocno je zahamowało.
Zasada działania Readwise jest prosta – zbiera ona wszystkie notatki i wycinki (zaznaczenia) fragmentów z książek, ebooków, artykułów z internetu do jednej bazy, a następnie wybiera dla mnie 5 takich fragmencików każdego dnia do przejrzenia i refleksji nad nimi. Proces zbierania notatek został bardzo dobrze przemyślany i zautomatyzowany na tyle, na ile to było tylko możliwe – co sprawiało, że wypełnianie Readwise danymi nie zabierało wiele dodatkowego czasu. Jeżeli znalazłem ciekawy fragment tekstu w artykule w internecie, mogłem użyć dodatku do przeglądarki, by automatyczne wpadł on do aplikacji, zaznaczenia z ebooków i aplikacji read later (z zachowanymi artykułami do czytania na później) również dość łatwo były importowane do Readwise. Autorzy aplikacji przemyśleli nawet sposób dodawania fragmentów tesktów z książek papierowych: podczas czytania wystarczyło zrobić w aplikacji zdjęcie stronie, którą aktualnie czytamy, by została ona automatycznie zamieniona ze zdjęcia na tekst, co pozwalało na wybranie interesującego fragmentu. Myślę, że mogę powiedzieć, że notatki zbierały się praktycznie same. Do tego w aplikacji mogłem przeglądać wszystkie wybrane wcześniej fragmenty z danego artykułu, czy książki. Mało tego, mogłem też sprawdzić, jakie fragmenty z tej książki zaznaczyli inni użytkownicy aplikacji! No wspaniały kombajn dla każdego czytelnika w wersji pro.
Początkowo byłem zachwycony i zafascynowany takim systemem, który przecież mocno wspomagał i wykorzystywał mój własny, wypracowany już dawno temu nawyk zaznaczania ciekawych fragmentów tekstów w książkach. Przepiękna sprawa, centralne miejsce, do którego wpadają wszystkie notatki i wybrane fragmenty z książek i artykułów – idealnie zadziałało to na moje prymitywne poczucie marnowanego potencjału tych kawałków treści. Nic się nie marnuje! Do każdego przeglądanego w aplikacji fragmentu, mogłem dodawać tagi, opisywać je własnymi notatkami, poprawiać, tłumaczyć na inny język – teoretycznie idealne narzędzie dla każdego, kto lubi czytać i uczyć się z czytanych treści. Przepiękny pomysł, wspaniała wizja. Baza moich ulubionych treści, cytatów, notatek, budowała się sama. Mało tego, Readwise potrafiło synchronizować taką bazę wycinków i notatek z aplikacjami do przechowywania notatek, np. z Evernote, Reflect Notes, Notion, czy Logseq. Dzięki temu mogłem mieć pod ręką, w mojej aplikacji ogarniania życia, wszystkie fragmenty i notatki z książek. Readwise miało też wbudowany moduł grywalizacji, który polegał na tym, że każdego dnia musiałem (musiałem?) przejrzeć 5 wybranych dla mnie fragmentów, i tworzący się w ten sposób łańcuszek kolejnych dni był zliczany i porównywany z łańcuszkami innych użytkowników – tworząc ranking najlepszych. Och, to bardzo, bardzo niedobrze działało na mój talent rywalizacji. Zresztą, jestem ostatnio bardziej świadomy tego, jak działają na mnie podobne systemy. Pamiętam, jak wspinałem się szybko w rankingu, czułem satysfakcję z tego, że inni rezygnują, a ja idę dalej. I to był początek końca.
W tamtym momencie przestałem już czytać codziennie Stoicyzm na każdy dzień roku – przecież miałem już i tak dużo mądrości na każdy dzień mojego roku – moje 5 wybranych fragmentów. I teoretycznie każdy z nich był już moim ulubionym wycinkiem tekstu, wybraną wcześniej przeze mnie mądrością, czymś, co postanowiłem wcześniej, że chcę zapamiętać. Z tego samego powodu oraz rzadziej sięgałem po nowe książki – miałem czym się karmić, moja baza treści w Readwise była dość obszerna, choć przestała się z czasem powiększać.
Readwise, poza rankingiem wytrwałych użytkowników, miało jeszcze kilka innych systemów pomagających w nieprzerwaniu łańcuszków robienia regularnych przeglądów. Poza systemami przypomnień (w postaci powiadomień w komórce, maili, przypomnień w samej aplikacji), była to również możliwość zrobienia sobie krótkiej (do 7 dni) przerwy od codziennych przeglądów. Jeżeli jednego dnia zapomniałem, bądź nie miałem ochoty przeglądać zapisanych w aplikacji treści (5 wybranych wycinków), mogłem w ciągu następnych siedmiu dni wrócić do nich i odrobić pominięty dzień. Wtedy oczywiście musiałem zrobić przegląd nie 5 notatek, ale już łącznie 10 (5 z dzisiaj i 5 zaległych). Bywało i tak, że tych pominiętych dni uzbierało się kilka, więc i przeglądy stawały się dłuższe. Z czasem zacząłem jedynie bezmyślnie klikać w przycisk dalej (bez czytania, refleksji), który potwierdzał przegląd danej notatki – wszystko po to, by nie utracić miejsca w rankingu (ależ debilnie to brzmi). A więc łańcuszek i głupi ranking stawały się powoli głównymi powodami, dla których zaczynałem robić przeglądy…
Wspominałem już, że Readwise nie należy do najtańszych aplikacji? Tak, jeszcze za to wszystko płaciłem, i to wcale niemało.
Wytrzymałem tak 458 dni – do czerwca 2024 roku.
Dopiero przejście kursu Sztuka notowania od Pawła Kadysza zasiało we mnie ziarno wątpliwości. Przejście tego kursu uświadomiło mi, jak bezwartościowe są tak kolekcjonowane notatki. Nie były to moje przemyślenia, ale słowa napisane przez innych – one nie należały do mnie. Po uświadomieniu sobie tego faktu, pierwsze co zrobiłem, to wyłączyłem przesyłanie treści z Readwise do mojej aplikacji do ogarniania życia (notatki, zadania, dziennik itd.) – w tamtym momencie używałem narzędzia Logseq. Och, jaka to była ulga, gdy pozbyłem się z mojego notesu wszystkich tych cytatów, notatek i treści zaimportowanych z Readwise. Następnym krokiem było już całkowite zrezygnowanie z wykonywania codziennych przeglądów.
Twórcy Readwise tak bardzo chcieli zrewolucjonizować proces czytania, że z czasem zaczęli tworzyć też drugą aplikację, Readwise Reader, która miała stać się nowym najsprytniejszym (smart), uniwersalnym narzędziem do zbierania wszelkich treści w internecie. Miała to być idealna aplikacja do czytania. I w pewnym sensie im się to udało. Aplikacja pod względem funkcjonalności jest mega. MEGA! Można by o niej opowiadać przez godzinę – integracje z innymi usługami, obsługiwane media, ułatwienia, automatyzacje, możliwości personalizacji, organizacji – perfekcyjna aplikacja do zbierania, przechowywania i konsumowania treści w internecie!
Dla mnie stała się jednak gwoździem do trumny mojego czytania i sprawiła, że całkowicie porzuciłem ten wspaniały nawyk.
Readwise Reader obiecywał wiele i na papierze miało to całkiem sporo sensu. Była nowoczesnym, uniwersalnym, zintegrowanym z innymi narzędziami narzędziem do czytania. Jej podstawowym zadaniem było funkcjonowanie jako usługa read later, a więc miała zastąpić mi tak bardzo przestarzałą aplikację Instapaper, której od lat używałem do czytania internetu. Zasada działania takich usług jest prosta: gdy znajdziesz w internecie artykuł, który chcesz przeczytać, ale nie masz na to w danej chwili czasu, dodajesz go do swojej biblioteki w aplikacji, a w niej artykuł ten czeka sobie spokojnie na moment, w którym do niego powrócisz. Artykuły przechowywane w takiej aplikacji pozbawione są później wszelkich rozpraszaczy: reklam, popupów, komunikatów itd. – zostaje sam tekst, który dodatkowo można na wiele sposobów dostosować do swoich preferencji (od wielkości i rodzaju czcionki, po kolor tła, liter, czy rodzaj wyrównania tekstu). Jednak Readwise Reader poszedł o wiele dalej! Aplikacja pozwalała przechowywać również e-bloki, filmy z youtuba, posty z twittera, miała skrzynkę e-mailową, do której mogły automatycznie wpadać wszystkie czytane przeze mnie newslettery, artykuły mogły być zamienione na wersje audio (czytane przez przepiękne, niezwykle naturalne głosy wspomagane przez AI, również po polsku!), w aplikacji można było wygenerować (stworzone przez AI) krótkie (albo i długie) podsumowanie każdego artykułu, newslettera, dokumentu, rozmawiać i zadawać pytania do dodanych treści (np.: „co autor danego artykułu sądzi na temat procesu czytania?”), były tagi, notatki, integracja z usługą Readwise (do automatycznego zbierania wybranych fragmentów)… no jednym słowem cudo! Kompletna aplikacja do czytania! Mega uznanie dla twórców za to, co udało im się stworzyć.
Wspaniała sprawa, prawda? No właśnie niekoniecznie – przynajmniej dla mnie. Aplikacja została tak zaprojektowana, że właściwie wszystko mogło się robić samo, nie trzeba było już niczego czytać. Więc z czasem przestałem to robić. Samoczytane ebooki, podsumowania artykułów, wyszukiwanie z całej bazy dodanych treści, automatyczne zbieranie artykułów z internetu. Zaczynam się w tym momencie zastanawiać, czy twórcy Readwise i Readwise Reader to miłośnicy czytania, czy… może wręcz przeciwnie? Zrobili tak wiele, by w swoich aplikacjach pozwolić na zarządzanie dodanymi treściami, jednocześnie nie ułatwiając samego procesu czytania. Po co czytać artykuł, skoro AI może przeczytać go za Ciebie? …albo streścić go? …wypisać 10 najważniejszych punktów? …opisać kluczowe założenia?
Zacząłem niedawno proces wyjścia z Readwise Reader. To, co tam zastałem po zrobieniu porządnego przeglądu, wprawiło mnie w osłupienie. Łączna liczba rzeczy, jakie miałem tam do przeczytania, wynosiła… prawie 3000 (trzy tysiące!!) NIEPRZECZYTANYCH elementów. Wliczały się w to newslettery (1500), prawie drugie tyle artykułów odłożonych na później, filmy z youtue’a, ebooki, PDF-y, tweety i bóg jeden raczy wiedzieć co jeszcze. P-a-r-a-n-o-j-a. I choć Readwise Reader już od dawna pełnił dla mnie rolę bazy wszelkich rzeczy do czytania – na teraz i w przyszłości – to jednak liczba 3000 pokazuje, że coś poszło mocno nie tak. Szczególnie jeżeli wezmę pod uwagę, że w momencie, gdy rok temu przenosiłem się z (przestarzałego) Instapaper do Readwise Reader, na mojej liście do przeczytania miałem łącznie kilkadziesiąt (może koło 30) artykułów, z 10 książek załadowanych do Kindle i pewnie kolejne 10 pozycji w nieprzeczytanych newsletterach. I przechodziłem do Readwise Reader, by tę moją bazę nieprzeczytanych elementów zmniejszać, by czytać więcej.
Jak pewnie się już domyślasz, tak ogromna baza rzeczy do czytania, wcale nie sprawiła, że zacząłem więcej czytać. Przeciwnie. Praktycznie przestałem. Po niby miałbym to robić? I kiedy? Przecież zawsze, jak otwierałem Readwise Reader, musiałem walczyć z natłokiem nowych rzeczy do czytania, organizowania, przeglądania, oznaczania, kasowania, archiwizowania, kasowania, generowania streszczeń, tagowania – robiłem wszystko, poza najważniejszym, poza czytaniem. I na dokładkę to wszystko było mega męczące.
dzisiaj
Kilka dni temu skasowałem ostatecznie zarówno Readwise, jak i Readwise Reader ze wszystkich moich urządzeń. Z powrotem używam mojego starego systemu do czytania: przestarzały Instapaper + kilkuletni, mocno ograniczony Kindle. W pierwszym z nich mam aktualnie do przeczytania 34 artykuły, w czytniku załadowanych jest 5 książek. Wszystko wybrane z bazy 3000 pozycji, którą trzymałem w Readwise Reader. W moim systemie nie ma teraz nic wise (z ang.: mądre), ale jest czytanie, które ponownie daje mi ogrom radości. Ponownie czytam i cieszę się tym wspaniałym nawykiem, za którym tak bardzo tęskniłem. Wróciłem do korzeni.
no dobra, pogadajmy. minął rok, od kiedy zmieniłem mojego bloga w… no właśnie, w co? sam nie wiem. czas podsumować i odkręcić niektóre rzeczy.
czego Ty właściwie chcesz? czego się boisz? co lubisz? czego nie lubisz? dlaczego chcesz zmian? o co Ci chodzi? czas na szczerą rozmowę z samym sobą o blogu. od dłuższego czasu widzę, że to nie idzie w dobrym kierunku, nie w tym, w którym chcę aby to wszystko szło.
dlaczego chcę zamian? ponieważ to, co robię nie przynosi mi takiego fun’u, jaki oczekiwałem oraz efektów, jakie chciałbym widzieć. to nie działa po prostu. i mnie to męczy. nie mam ani bloga, jaki chciałbym mieć, nie mam też z tego produktu, jaki widziałem rok temu. widocznie połączenie wszystkiego w jedną szafeczkę, nie do końca się sprawdziło. a właściwie to wcale się nie sprawdziło. czas wszystko pozmieniać. w tym jestem dobry 😎
kim chcę być? kogo naśladować? po pierwsze: zobaczmy, co robi Jeff. Jeff Perry. ktoś, na kogo czasami patrzę, a kim nie chciałem się stać. no i… Jeff aktualnie nic nie robi w internecie. Żyje sobie poza nim. mam mu współczuć, czy zazdrościć?
jaką rolę ma spełniać mój blog? aktualnie żadnej nie spełnia. przestał być blogiem, nie zaczął jeszcze być produktem, w obecnej formie nigdy nie będzie tym, czym chciałbym, aby był.
chcę znowu mieć bloga. nie chcę z tego rezygnować. a wczoraj byłem gotowy go zakopać, skasować wszystko to, co przez ostatnie lata tworzyłem. moją zabawkę. ale chcę mieć też produkt. i błąd chyba polegał na tym, że chciałem to wszystko połączyć w jedno. trzeba powrócić do tego co było, ale uzupełnić o nową wiedzę. o sobie, o środowisku, o technologii.
a więc, lecimy, burza mózgu… tylko szczerze, – pieprzyć wróbelki, inne ptaki też – chrzanić plany, progi, blokady – albo chcesz pisać, albo nie – więc jednak chcę – kolory. nie chcę ich, zróbmy to wszystko czarno-białe. i bez zdjęć. na co właściwie one są? – przyciski, linki, menu, za dużo tego, znowu się obudowałem. a więc wywalam, upraszczam, rezygnuję. do dzieła!
Gdy pierwszy raz czytałem „Minimalizm” Leo Babauty, stukałem się mocno w czoło, przechodząc przez fragment o minimalistycznej kuchni. Leo probował mnie wtedy przekonać, że jedzenie powinno być głównie paliwem dla naszego ciała, że nie powinniśmy poświęcać zbyt wiele czasu na przygotowywanie posiłków, na „rozpasanie” w kuchni, twierdził, że jedzenie powinno być proste i dostarczać nam potrzebnej energii, choć oczywiście nie zaprzeczał temu, że powinno być ono również smaczne, ale opowiadał o tym w mocno inny sposób, niż ten, który znałem.
Ogólnie rzecz biorąc, idea minimalizmu szybko zagościła w moim życiu, jednak szerokim łukiem omijałem go, jeżeli chodzi o kuchnię, a właściwie to jedzenie.
Przecież, ja – wychowany na hasłach „jedzenie to przyjemność” (Orbit), „palce lizać” (KFC), czy nawet „rozpływa się w ustach, a nie w dłoni” (M&M) – przez lata miałem wpajane do głowy, że jedzenie to nie jest żadne paliwo, a rozrywka, relaks, odpoczynek, rozkosz, zabawa, frajda, uciecha, sposób na randkę, stres, problemy, smutki, to spędzanie czasu z najbliższymi, spotkanie z przyjaciółmi, święta, urodziny, czy wesela. Śmiałem się i jednocześnie wkurzałem, czytając słowa Leo, który jednym rozdziałem w książce probował przekreślić większość zasad wpajanych mi przez większość mojego życia.
Minęło kilka lat… a ja przyznaję Leo rację. A do tego czuję się tak bardzo oszukany – przez społeczeństwo, reklamy, filmy w telewizji, ludzi dookoła…
To wszystko doprowadziło do tego, że jedzenie wydaje się dla mnie dzisiaj największym, najgorszym, najbardziej podstępnym nałogiem, z jakim miałem kiedykolwiek do czynienia. I potrzebowałem prawie czterdziestu lat życia, by to w końcu zrozumieć.
Pomysł na ten list przyszedł mi do głowy po rozmowie, którą ostatnio odbyłem ze znajomym. Rozmawialiśmy o rozrywkach, odpoczynku i przyjemnościach w życiu. Mój rozmówca stwierdził, że jedzenie należy właśnie do tej grupy, ba, twierdził, że jest jednym z ważniejszych elementów tego obszaru życia człowieka. Gdy ja z kolei stwierdziłem, że moje przemyślenia ostatnich miesięcy, może nawet lat, prowadzą mnie w totalnie przeciwną stronę, szybko zmienił się ton naszej rozmowy.
Opowiedziałem, że od dłuższego czasu probuję uwolnić się od pewnych przyzwyczajeń, schematów, które rządzą, albo raczej przez lata rządziły moim życiem. Wiem, i na każdym kroku utwierdzam się w tym przekonaniu, że jedzenie jest i powinno być paliwem, które daje nam energię do ruszania się, działania, życia. Gdy to powiedziałem, zostałem, krótko mówiąc… zaatakowany. Na szczęście tylko słownie (🙂), ale jednak. Mój rozmówca stwierdził, że pozbawiam się bardzo wielu przyjemności w życiu, że zarówno używki (papierosy, alkohol, słodycze), jak i jedzenie, choć nie zawsze zdrowe, potrafi dostarczyć przyjemności i nie powinniśmy z tego rezygnować, wszystko jest dla ludzi. Jego wniosek był taki, że ogólnie rzecz biorąc – odbija mi.
Hmm. Czy byłem zaskoczony taką reakcją? Totalnie nie. Przypomniałem sobie za to moje pierwsze przemyślenia dotyczące właśnie książki „Minimalizm”. Były podobne. Broniłem wtedy mojego podejścia do życia, i po wielu latach, podczas rozmowy ze znajomym, zobaczyłem dokładnie to samo.
Czy wielkim zaskoczeniem będzie dla Ciebie, jeżeli napiszę, że do opisywanych tu wniosków dotyczących jedzenia, doszedłem dzięki mojemu dziennikowi? Jakiś czas temu zacząłem śledzić, zapisywać sobie, analizować co i ile jem. Potrzebowałem sprawdzić, jaki wpływ jedzenie ma na moje samopoczucie, kondycję, zdrowie. Wielokrotnie obserwowałem u siebie wahania nastrojów, nagłe wzrosty i spadki chęci do działania, problemy z koncentracją. Były one drobne, czasem bardzo subtelne, ale jednak się pojawiały. Od dawna chciałem dowiedzieć się, jak to wszystko dokładnie działa, co zrobić, aby jeszcze lepiej zapanować nad tym, co dzieje się w mojej głowie. I wiesz co? Okazało się, że to właśnie jedzenie ma na to ogromny wpływ. Przeogromny. Z czasem zauważyłem, że za każdym razem, gdy jednego dnia sięgałem po gorsze, fastfoodowe, czy nawet domowe, ale na przykład bogate w cukier jedzenie – szczególnie wieczorem – następny dzień oznaczał dla mnie nie tylko znaczący spadek formy fizycznej, ale również o wiele gorsze samopoczucie, problemy ze skupieniem, mniejszą chęć do działania. I tak było właściwie za każdym razem. Choć to dość logiczne, niby każdy o tym wie, to jednak jak zobaczysz to czarno na białym, jak na papierze, w Twoim dzienniku, gdy zobaczysz, że to dotyczy właśnie Ciebie – to jest lekki szok.
W moim słowniku pojawiło się sformułowanie głód emocjonalny, a więc głód związany z emocjami, a nie fizjologią, który nie miał nic wspólnego z głodem fizycznym, a jednak był ogromnie silnym bodźcem, który sprawiał, że dokonywałem złych wyborów jedzeniowych. Spisywanie spalonych i zjedzonych kalorii pozwoliło mi lepiej zrozumieć, jak działa mój ogranizm, co nim kieruje, czego potrzebuje. Choć wiem, że czeka mnie jeszcze długa droga do tego, by całkowicie, w 100% zapanować nad tym, co jem, to widzę, jak już dzisiaj moje podejście do tego jest inne, niż to, które miałem jeszcze kilka lat temu. Momentem przełomowym był ten, w którym zauważyłem problem. A następnie postanowiłem go rozwiązać.
Stoję i piszę, jak to zwykle bywa, przy kuchennym oknie, moim ulubionym miejscu – to dobrze. Dwanaście miesięcy temu nie wiedziałem jeszcze, czy będę to robił. 2022 był moim rokiem klocków Lego – każda decyzja, każda aktywność, miały zostać poddana analizie. Miałem chodzić z wypisanymi na czole pytaniami: Czy warto? Czy chcę? Nie wiedziałem, czy będzie blog, nie wiedziałem, czy będzie sport, z kim będę się spotykał, kogo omijał. Dwanaście miesięcy później stanąłem przed kolejnym wyborem: w którą stronę chcę tym razem iść. O dziwo, odpowiedź na to pytanie przyszła do mnie bardzo szybko, kierunek na 2023 rok praktycznie sam się wyznaczył, ja musiałem jedynie się pod nim podpisać. Choć podsumowanie poprzedniego i plany na ten rok, publikuję ostatecznie bardzo późno – dopiero po kilku miesiącach od rozpoczęcia roku.
Jednak po kolei.
Gdy zamykałem 2021 rok, w mojej głowie było tak wiele znaków zapytania. Nie byłem pewny drogi, nie rozumiałem kierunku, w którym podążam. To było ciężkie podsumowanie i jeszcze cięższe planowanie. Dałem sobie jednak wtedy czas na pytania, niepewność, pozwoliłem sobie na eksperymenty. Postanowiłem wtedy, że kolejny rok będę realizował pod szyldem „klocków lego”. Klocki te miały reprezentować decyzje, które codziennie podejmuję. Chciałem się im bardzo dokładnie przyjrzeć. Potrzebowałem sprawdzić, które budowle z nich chcę tak naprawdę budować. Był to rok zadawania pytań, szukania odpowiedzi, eliminacji, ale i próbowania. Nie spodziewałem się, że po dwunastu miesiącach, będę tak bardzo zadowolony z drogi, którą sobie wyznaczyłem.
Choć 2022 z założenia miał być – i w gruncie rzeczy był – rokiem spokojnym, rokiem analizy, skupienia, to jednak obfitował również w momenty, które spokojnie mógłbym nazwać „przewrotne”, lecz w lżejszym tego słowa znaczeniu. I choć, po cichu trochę na takie momenty liczyłem, to szczerze mówiąc, za bardzo się ich nie spodziewałem. Cieszę się, że mam narzędzia, które pozwalają mi popatrzeć na minione miesiące i wyciągać z nich wnioski. Bez nich, usiadłbym do tego podsumowania i o większości rzeczy nie byłbym sobie w stanie przypomnieć. Gdy dużo się dzieje, a myślę, że u mnie tak właśnie jest, łatwo zapomnieć, pomylić daty, przerysować w niewłaściwy sposób zapisane na karcie naszej historii informacje.
Dziennik – najlepszym przyjacielem
To właśnie on – mój dziennik – jest najważniejszym narzędziem, do którego sięgam, pisząc to podsumowanie. On jako jedyny wie, co mi się przytrafiło w ciągu ostatnich 12 miesięcy, zna wszystkie 365 dziennych historii mojego całorocznego życia. Jestem tak bardzo wdzięczny samemu sobie, że 19 lipca 2016 roku napisałem pierwszy w nim wpis. Lubię z resztą do niego wracać:
Wydaje się, że łatwiej jest radzić sobie z sukcesami niż z porażkami. A tu niespodzianka — jest zupełnie odwrotnie.
Było pierwsze zapisane w moim dzienniku zdanie. Dzienniku, który prowadzę do dzisiaj. I choć zapis ten dotyczył wtedy moich potyczek z rzucaniem palenia, to dziś widzę, jak bardzo uniwersalny jest.
To dzięki dziennikowi widzę, co w poprzednim roku było nie tak, które sytuacje wywoływały uśmiech, a które smutek na mojej twarzy. Którzy ludzie dostarczali pozytywne, a którzy negatywne emocje mojej głowie. Dziennik jest moim barometrem, kompasem i wyrocznią. To dziennik pomógł mi odnaleźć tak silne zależności pomiędzy tym, co jem, a tym, jak się czuję. To samo dotyczy snu – jego długości, regularności, jakości i potem przełożenia tego na moją produktywność, samopoczucie, siły. Te wszystkie rzeczy, te zależności, nie byłyby możliwe do zaobserwowania, gdybym nie rozmawiał sam ze sobą za pośrednictwem dziennika.
I dziś, kiedy chcę podsumować 2022 rok, to właśnie do dziennika zaglądam na początku. I widzę tam, jak dużo się działo – w mojej głowie. Choć wydawało mi się początkowo, że poprzedni rok przeszedł dość gładko, po wpisach w dzienniku mogę stwierdzić, że nie do końca tak było. Było sporo zmian, nowych osób, miejsc, ale i kilka ważnych pożegnań. Układałem budowle z moich klocków. I po skończonym już roku, mogę powiedzieć, że jestem zadowolony z tego, co udało mi się zbudować.
2023 jest rokiem…
Jeżeli śledzisz moje poczynania tu na blogu, to wiesz już od dawna, jaki temat wybrałem sobie na 2023 rok. Opowiadałem o tym już kilka miesięcy temu w PiG Podcaście – i tam też chciałbym Cię odesłać, jeżeli chcesz posłuchać o moim procesie wyboru tematu i planowania roku zgodnie z nim. Brakowało mi jednak cały czas pewnego rodzaju domknięcia tego zobowiązania – co niniejszym czynię tym wpisem. Moim tematem 2023 roku jest…partnerstwo serca i rozumu.
Nadawanie nazw różnym rzeczom czy sytuacjom od zawsze dostarczało mi sporo radości. Lubiłem wymyślać przeróżne nazwy kolejnym samochodom, którymi się poruszałem (była żaba, furtka, czarny baran… ☺️), mój telefon, tablet, czy komputer – również mają swoje nazwy, po imieniu zwracał się nie tylko do mojego małego chomiczka, ale i do wszystkich roślin, jakie rosną sobie u mnie w domu. Także i każdy mój rok ma jakąś swoją nazwę. Tym razem jest ona bardzo ważna i znacząca – partnerstwo serca i rozumu, to tak wiele znaczy, jest dla mnie zarówno wskazówką, jak i przestrogą. Po zeszłorocznym temacie, jakim były klocki lego, gdzie miałem się zastanawiać czego chcę i w co chcę inwestować samego siebie, tym razem daję sobie konkretne polecenie: słuchaj nie tylko serca, podążaj też za rozumem. Każda moja decyzja – większa, czy mniejsza – miała, i dalej ma być, zatwierdzona przez specjalną, dwuosobową komisję, wewnętrzną radę nadzorczą, składającą się z mojego serca i mojego rozumu.
W gruncie rzeczy oznacza to dodanie do mojego procesu decyzyjnego – który do tej pory był tak mocno związany z emocjami, radościami, smutkami, miłościami – suchego, konsekwentnego, bezlitosnego podejścia rozumu. Takie połączenie moich dwóch supermocy ma sprawić, że będę mógł wspiąć się na wyższy poziom w tym, co robię na co dzień.
Kompromis
Gdy dokonywałem wyboru tematu 2023 roku, nie do końca wiedziałem jeszcze, jak w praktyce będzie to wyglądało. Wiedziałem, czego chcę, wiedziałem, jak powinno to wyglądać w tym roku, jednak nie byłem pewny, czy dam radę działać zgodnie z tymi początkowymi założeniami mojego tematu. Jednak mamy już maj – i doskonale widzę, czy cały mój plan na te dwanaście miesięcy się sprawdza. I: „tak” – bardzo się sprawdza. Najważniejszym słowem tego roku stał się „kompromis”. Podejmując każdą, często nawet drobną decyzję, poddaję ją pod dyskusję, uruchamiam panel, w którym bierze udział serce i rozum. A sam stoję sobie spokojnie z boku i czekam na kompromis, który wypracują. Może to brzmi nieco zabawnie, ale trochę tak właśnie się czuję. Jakbym przestał podejmować jakiekolwiek decyzje, tylko słuchał, co zdecydują za mnie te dwa duszki, które o wiele lepiej wiedzą, co dla mnie dobre.
Minimalizm, unifikacja, skupienie
Te trzy słowa pojawiły się u mnie już dość dawno temu i płynnie przechodzą z roku na rok, jako pewnego rodzaju podtematy mojej codzienności. To z nimi na ramieniu ciężko pracowałem w 2021 roku, podejmowałem decyzje dotyczące budowli, jakie chcę, aby powstawały z moich klocków w 2022 roku, i to one pomagają mi w negocjacjach pomiędzy sercem i rozumem w tym roku.
Minimalizm wydaje się być moim motywem przewodnim ostatniej dekady. To minimalizm zapoczątkował u mnie przemianę, to dzięki niemu jest ten blog i idea fajnego życia. I choć moja droga minimalisty długo nie była usłana różami, mialem szereg wątpliwości, nie zgadzałem się z wieloma aspektami związanymi z taką filozofią, to teraz, po latach jej studiowania, wiem już, że jest ona moim domem.
Choć ciągle mam wrażenie, że moje życie to ciągła walka o jeszcze większy, lepszy i bardziej dopracowany minimalizm, to cieszę się, że jest częścią mojego życia i pomaga wyznaczać mi właściwe kierunki.
Zjednoczenie, czyli pewnego rodzaju unifikacja, jest z kolei projektem, który ciągnę od kilku lat i który w dużej części mogę uznać za sukces. Zjednoczenie to proces połączenia mojego życia, albo raczej żyć, w jedno i przebiega to u mnie pod patronatem słowa „fajne” – to właśnie ono wyznacza mi kierunek i staje się moim miejscem. I cieszy mnie fakt, że ludzie coraz częściej patrzą na mnie właśnie przez pryzmat tego słowa, zaczynają mnie z nim kojarzyć. Intencjonalne traktowanie (i nazywanie) wszystkiego, co wokół mnie „fajnym” przynosi pozytywne efekty. Jednym z większych i ważniejszych etapów zjednoczenia, była zeszłoroczna zmiana, jakiej dokonałem – po 14 latach – nazwy mojej firmy na „fajne.work”. Zjednoczenie jest jednocześnie tak silnie związane, i wręcz wymuszone, przez minimalizm. Więcej na ten temat, mam nadzieję, będę mógł napisać za kilka tygodni.
Skupienie jest chyba najtrudniejszym z moich podtematów, choć przecież tak bardzo łączącym się z tym głównym tematem każdego mojego roku – czy to ciężka praca, czy budowanie z klocków lego, czy moje tegoroczne partnerstwo – to wszystko w gruncie rzeczy oznacza i symbolizuje skupianie się na właściwych rzeczach. A jednak nie jest łatwo koncentrować się tylko na tym, na czym powinienem. Zaprzątam moją głowę wieloma różnymi rzeczami i dopiero gdy przypomnę sobie to jedno słowo – skupienie – często potrafię wrócić do tego, co powinienem i chcę robić. Mam bardzo wiele małych patentów, narzędzi, które pomagają mi w utrzymaniu skupienia.
Do boju!
Choć planów mam – jak zawsze – mnóstwo, to wiem, że drogą do ich zrealizowania jest trzymanie się wyznaczonej ścieżki. W walce o moje marzenia wystawiłem w tym roku bardzo silną armię, z walczącymi jak jeden mąż sercem i rozumem w pierwszej linii, wspomaganymi przez minimalizm, zjednoczenie i skupienie w linii drugiej. Gdzie uda mi się zawędrować z taką armią? Tego nie wiem. Jestem jednak pewny, że podróż ta była – bo mamy już prawie połowę roku – nadal jest i z pewnością dalej będzie ekscytująca i pełna przygód. A ja, jak zwykle, zapraszam Cię do odbycia jej ze mną!
Wokół mnie jest tak wiele obszarów, które nie są zorganizowane na poziomie, jaki by mnie zadowalał. Są to obszary mojego życia, z którymi nie zawsze daję sobie radę tak dobrze, jak bym chciał… Gdy zaczynam je sobie wyliczać w głowie, to aż mi włosy dęba stają.
Choć w ostatnich latach poczyniłem ogromne postępy związane z moim rozwojem, to w wielu aspektach wciąż jestem z tyłu, bywa, że czuję się przytłoczony, wiem, że popełniam mnóstwo błędów. Najlepszym przykładem jest mój system do notowania – właściwie jestem wiecznie z niego niezadowolony i chcę / potrzebuję coś w nim usprawniać. Nie podoba mi się mój sposób radzenia sobie z notatkami, ich sposobu przechowywania, nawet sam program, którego używam do przechowywania notatek, bardzo często mnie denerwuje. I w sumie jest to ok, w końcu chęć poprawiania, ulepszania – sama w sobie nie jest zła. Niezadowolenie jest pierwszym krokiem do zmiany. Jednak szczerze mówiąc, nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się dojść do momentu, w którym akurat z tego obszaru będę zadowolony. I podobnie jest z wieloma innymi obszarami w moim życiu – życiu, które nie jest idealnie, wszędzie widzę miejsce na zmiany i poprawki.
Ale! Jest kilka obszarów, z którymi doszedłem do ładu. I o jednym z nich chciałbym Ci dzisiaj opowiedzieć. Choć mój przykład może Ci się wydać śmieszny, to jeżeli skupisz się na tym, co tu napisałem, być może – tak jak ja – dojdziesz do wniosku, że w rozwiązaniu mojego „problemu” kryje się wiele uniwersalnych patentów, które można przełożyć na inne obszary życia.
To stało się trochę ponad rok temu, postanowiłem wtedy maksymalnie uprościć jeden z obszarów mojego otoczenia – choć słowo „obszar” jest chyba tutaj zbyt duże. Porozmawiajmy więc o… skarpetkach.
Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że będę pisał do ciebie list właśnie na taki temat… W końcu to (z pozoru) błaha, wręcz banalna sprawa, prawda? Ale prawda jest taka, że to właśnie ze skarpetkami radzę sobie w życiu najlepiej (brawo ja! 😊) i „system”, jaki zastosowałem do poradzenia sobie z nimi, staram się przenosić również na inne obszary mojego życia.
Ale po kolei.
Nie wiem, jak to wygląda u Ciebie, ale u mnie kiedyś miejscem na skarpetki był wiklinowy kosz. Skarpety, po wypraniu, trafiały tam w wersji zwiniętej lub luzem, czyli pojedynczo. Gdy miałem czas na ich „parowanie” i zwijanie w kłębek, wtedy mój kosz wypełniała sterta bawełnianych kulek. Gdy czasu (lub raczej chęci) brakowało, wrzucałem luzem cały stos czystych, różnokolorowych skarpet, pilnując jedynie, aby nie wpadły tam jakieś kobiece odmiany tej części garderoby (należące do pozostałych domowników OFC 😉).
Ponieważ miałem wiele różnych rodzajów i kolorów skarpet, nie zawsze znajdowałem czas na zabawę w domino i układanie ich w pary, co później dość mocno mnie denerwowało (będąc precyzyjnym: denerwowałem się sam na siebie). Lubię porządek, choć nie zawsze chce mi się go wprowadzać i utrzymywać.
Przyszedł jednak kiedyś dzień, w którym postanowiłem coś z tym zrobić. Ze skarpetkami. Po pierwsze zmieniłem miejsce ich przechowywania. Wiklinowy kosz, który dotychczas spełniał to zadanie… no… właśnie nie spełniał go jak należy. Nie pozwalał na skuteczne porządkowanie zawartości. Wszystko w nim po prostu leżało w tak zwanej „kupie”. Wiedziałem, że zamiana tego kosza na coś innego to pierwszy, właściwy krok. Znalazłem więc niewielką szufladę, do której powędrowały wszystkie skarpety. Choć tak właściwie to właśnie nie wszystkie – szuflada była niewielka i nie dawała rady pomieścić całej zawartość kosza. I był to świetny moment do tego, aby – już na samym początku – pozbyć się części skarpet. W pierwszej chwili pomyślałem, że wyrzucę te najstarsze i zniszczone – jeżeli takie będą. Jednak po chwili zmieniłem zdanie i postanowiłem pozbyć się tych, które są w najlepszym stanie. Wyszedłem z założenia, że to właśnie tych skarpet nie (z)noszę. To o wiele lepsze rozwiązanie, ponieważ pozbywając się tych najstarszych i najbardziej zniszczonych, pozbawiłbym się prawdopodobnie par, w których najczęściej chodzę (ponieważ to właśnie one powinny nosić najwięcej śladów użytkowania), i zostałbym z tymi, których używam najmniej (w końcu powinny wyglądać prawie jak nowe). Pozbyłem się więc tych najmniej lubianych, z myślą, że te, które pozostały, będą stopniowo wymieniane na nowe.
Czy tylko ja mam talk emocjonalny stosunek do skarpet? 🙂 Pisząc ten list, czuję się trochę jak wariat, który odkrywa przed lekarzem skalę swojego szaleństwa 😉 Naprawdę nadal czytasz? 🙂
Po zbadaniu skali mojego problemu i przefiltrowaniu zawartości kosza, okazało się, że w mojej nowej, małej szufladzie, jest całkiem sporo miejsca. Szybko wyszło na jaw, że nie za wiele było par, które faktycznie lubiłem i zakładałem. Szkoda mi było pozbywać się tych, którym nie udało się awansować do nowego, skarpetowego domu, jednak wiedziałem, że są to pary, których i tak nie lubię i raczej nie mam zamiaru nigdy nosić (a przynajmniej nosić z przyjemnością).
Po szybkiej ocenie zapasów przyszedł czas na ich uzupełnienie. Idąc za przykładem Stave’a Jobs’a i Marka Zuckenberga, postanowiłem zaopatrzyć się w tylko jeden rodzaj skarpet – tak, bym nie musiał już nigdy więcej zastanawiać się rano, które z nich chcę założyć. I to była arcyważna decyzja. Po dość krótkich poszukiwaniach, znalazłem skarpety, które spełniały moje oczekiwania dotyczące materiału, jakości wykonania i ceny, a następnie zacząłem stopniowo proces zapełniania szuflady. Choć ostatecznie wybrałem dwa rodzaje skarpet (sportowe i do codziennego chodzenia), to ograniczenie, jakie na siebie nałożyłem, okazało się wręcz przełomowe w tym małym obszarze mojego życia. 95% mojej szuflady stanowią te same, codzienne (i sportowe) skarpety. Tak proste, a tak skuteczne.
Gdy zawartość mojej szuflady dzieliła się już na trzy wyraźne części (identyczne skarpety codzienne – 40%, identyczne skarpety sportowe – 50%, i inne, wizytowe, okazjonalne itp. – 10%), okazało się, że bardzo łatwo było nad całą tą zgrają zapanować. Dobieranie skarpet w pary stało się procesem wręcz niezauważalnym, który następował już przy zdejmowaniu ubrań z suszarki – po prostu zbierałem je na dwa małe stosiki. Z takiego punktu wyjścia, zwinięcie skarpet w „kulki” (choć właściwie już tego nie potrzebowałem, to nadal lubiłem je przechowywać właśnie w takiej formie) było już procesem banalnym i niewymagającym zbyt dużych zasobów mojej głowy. Skarpety właściwie same się porządkowały, albo raczej: przestały wymagać świadomego porządkowania.
Ostatnim ważnym elementem całej tej dziwnej układanki, był sposób przechowywania, a właściwie układania, zawartości szuflady. Niczym w arkuszu kalkulacyjnym Excela, włączyłem odpowiednie sortowanie skarpetowych komórek i całość ułożyła się w niezwykle przyjemny i satysfakcjonujący dla mnie sposób. Jedną część szuflady zajęły skarpety codzienne, drugą – te sportowe. Pozostałe 10%, tych „innych”, powędrowało sobie w kąt tak, by na co dzień nie burzyły powstałego porządku.
Teraz gdy wstaję rano, nie zastanawiam się nad tym, co trafi na moje stopy. Podchodzę do szuflady, biorę dwie pary skarpet: jedne na dzień, drugie na trening i… koniec. Proste, prawda?
Choć cały ten list może Ci się wydać zabawny, niegodny uwagi, może nawet bzdurny, to mnie, cały proces dochodzenia do ładu ze skarpetami, pozwolił zrozumieć kilka niezwykle istotnych rzeczy:
jeżeli czegoś nie lubię, to tego nie lubię i nie muszę lubić
wolę cenić jakość zamiast ilości
ograniczenia mi tak bardzo służą
im mniej decyzji muszę podejmować każdego dnia, tym lepiej dla mnie i na korzyść dla tych decyzji
porządek wprowadza spokój w moje życie
skarpetki mogą odzwierciedlać całe życie 😉
To co? Opowiesz mi, z czym Ty sobie radzisz w życiu? Może przebijesz moje skarpetki? 😉
Życie to sztuka wyboru – jakie to banalne. A jednak – tak mocno prawdziwe. Zawsze, gdy próbuję oszukać ten brutalny slogan… ponoszę porażkę. Mało tego, jeżeli tylko zaczynam walczyć, wmawiając sobie, że dam radę bez dokonywania wyborów, bez rezygnowania, bez podejmowania trudnych decyzji, że pogodzę wszystko na raz – słowo „porażka” staje się codziennością.
W moim domu nie ma ostatnio wielu rzeczy. Minimalizm ewidentnie na mnie wpłynął. Przynajmniej pozornie. Wysprzątałem mieszkanie, ale w głowie pozostał bałagan – i zaczynam czuć zmęczenie.
Dawno nie pisałem na blogu. To właśnie efekt całego tego bałaganu. Szumu – tak, to chyba lepsze słowo. W mojej głowie jest pełno szumu. Sam go sobie funduję od kilku miesięcy. Łatwiej jest wtedy działać, iść do (jakiegoś) przodu. Szum pomaga nie myśleć o drodze, być jak nakręcona zabawka.
Odnalazłem minimalizm. Odnalazłem przestrzeń. I zacząłem ją wypełniać. A to jest błąd.
Tak dawno do Ciebie nie pisałem, że trochę zapomniałem już jak to się robi. List ten wydaje mi się być chaotycznym zbiorem myśli. No właśnie – szumem. Reprezentuje to, co dzieje się ostatnio w mojej głowie. Ciężko mi się skupić na tym, co trzeba, na tym, na czym chcę się skupiać. I skaczę z jednej myśli na drugą – nie tylko w tym liście. Wszędzie dookoła, w każdym obszarze mojego życia. Tak właśnie wyglądają u mnie ostatnie miesiące. Czy to źle? Nie do końca. Choć doszedłem do miejsca, w którym widzę już, że chcę coś zmienić, poprawić, to wiem też, że szum, jaki mnie otacza, jaki mam w głowie, pomógł mi. Sprawił, że zacząłem myśleć w inny sposób, korygować obrany wcześniej kierunek, weryfikować założenia, dodawać i usuwać elementy. Zacząłem przepakowywać walizkę życia. Jakkolwiek śmiesznie to brzmi, jest w tym wiele sensu. A ta walizka – są w niej rzeczy, które chcę zabrać w dalszą podróż. Ostatnie miesiące traktuję jak przystanek w tej podróży. Zatrzymałem się i nocuję. W hotelu. Wynająłem pokój i zacząłem zwiedzać. Wybrałem się również na zakupy. A teraz dochodzę do punktu, w którym trzeba się ponownie spakować i ruszyć dalej, w dalszą podróż. Pozostaje pytanie: co spakować, a co zostawić?
Gitara. Piękna, drewniana zabawka. Jest ze mną chyba od roku. Gdy ją dostałem, była w kiepskim stanie. Naprawiłem, wyczyściłem, przytuliłem, porozmawiałem, znalazłem dla niej miejsce, oddałem kawałek ramienia, życia – chciałem, aby wyruszyła ze mna w podróż. Choć jest duża, nieporęczna i zajmuje mnóstwo miejsca w walizce, to miałem plan, aby ją ze sobą wozić. Mimo tego, że wiedziałem, że to nie do końca moja bajka.
Od jakiegoś czasu stoi jednak i zbiera kurz. Mój fajny plan, aby nauczyć się grać, nie do końca wypalił. To był przypadkowy pomysł, zachcianka, zabawka. Trochę jak taki bardziej elegancki serial na Netflixie. Zamęt.
Właśnie ta gitara stała się symbolem. Odzwierciedla cały ten szum. Jest zobowiązaniem, którego nie mogę, nie powinienem i nie chcę kontynuować – do niczego mnie nie prowadzi. Odciąga od tego, na czym chcę się skupiać, co chcę, aby było dla mnie ważne. I z jednej strony od kilku miesięcy tłumaczę sobie, że przecież nic mnie nie kosztuje to, że stoi sobie spokojnie w domu, że ładnie wygląda, że ma swoje miejsce, że nie muszę jej używać codziennie, że może kiedyś zechcę kontynuować grę, to jednak wiem, że aby iść dalej, aby ruszyć w dalszą podróż – muszę się jej pozbyć. Wiem, że jeżeli tego nie zrobię, nie będzie miejsca na inne rzeczy. Na to, co już od dawna jest w mojej walizce – ta przecież ma ograniczoną pojemność. Jeżeli ja nie dokonam wyboru, z czego chcę zrezygnować, życie samo za mnie zdecyduje. Walizka się rozpruje i wszystko wyleci. W najmniej odpowiedniej chwili. A ja nie zdążę tego pozbierać. I może się okazać, że jedyne, co uda mi się wtedy złapać, będzie właśnie ta gitara – i zostanę tylko z nią. A tego przecież nie chcę.
Jest taka fajna zasada, która głosi, że jeżeli coś nie jest na „tak, TAK TAKKK!!!!!”, jeżeli myślenie o tym czymś nie przyprawia nas o wypieki na twarzy, nie wzbudza ogromnych emocji – to znaczy, że jest na „nie”. Aby brać w życiu tylko to, czego jesteśmy pewni na 120%. A wszystko, poniżej tego pułapu – niewarte jest naszej uwagi. Tak właśnie jest z tą gitarą. Ona nie zarobiła nawet mojego 100-procentowego „tak”. Jest gdzieś na poziomie 60%, może 65%. A to chyba najgorszy z możliwych wyników. Oznacza, że ta rzecz stała się w moim życiu śmieciem, którego nigdy już nie użyję, a którego nie do końca wiem jak się pozbyć.
Wydawało mi się, że zrobiłem wokół siebie porządek – ale w gruncie rzeczy poupychałem po kątach to i owo. Między innymi gitarę. I dzisiaj właśnie postanowiłem – sprzedaję ją.
Nie będę tęsknił, nie będę żałował. Wyruszę dalej z lżejszą walizką. Z nadzieją, że nie wypełnię jej za szybko kolejnymi 60-procentowymi zabawkami. Gitara idzie więc pod młotek.
W tym odcinku rozmawiamy o minimalizmie i filmie, który go promuje. Zastanawiamy się, czym jest minimalizm, czy warto być minimalistą, czy możliwe jest bycie minimalistą, gdy ma się rodzinę i dzieci. Jak radzić sobie z pędem do posiadania. Mówimy też o naszych przygodach z konsumpcjonizmem i minimalizmem i jak zapatrujemy się na oba zagadnienia.
Ten list chyba powinien być choć odrobinę smutny, nasączony goryczą, przepełniony złością. A nie będzie.
Jej, sam nie wiem, od czego zacząć.
Ok, to może od serii mini-„katastrof”, jakie spotkały mnie ostatnio? Po pierwsze: skręciłem nogę. I do tego w kolanie (każdy, kto o tym usłyszy, dokładnie tak reaguje – „ojej, i to jeszcze w kolanie!”). Po drugie: w związku z nogą, musiałem przerwać moje biegowe wyzwanie na listopad. A byłem już na drugim miejscu w tabeli! Miałem sporą szansę na podium, zacząłem już nawet biegać dwa razy dłuższe dystanse niż na początku listopada. A tak – tym razem nie ukończę nawet 50-ciu km. Szukam jeszcze trzeciej małej katastrofy – lepiej by to wyglądało, gdybym opisał trzy, prawda? Trzy nieszczęścia to zawsze o jedno więcej niż dwa – właściwie już cała seria nieszczęść. O, wiem: musiałem na jakiś czas przestać pracować na stojąco, do biurka znowu podjechał fotel (już zapomniałem, jak jest on wygodny 🙂). I od razu czuję efekty w postaci bólu pleców – muszą się znowu przestawić na dodatkowe obciążenie. Jednak praca na stojąco to prawdziwy skarb. A! Kolejna mini-„katastrofa”: przerwałem piękną serię 23 dni, w których zamykałem wszystkie trzy pierścienie w moim Apple Watch. Możecie nie wiedzieć, o co z tym chodzi, więc spieszę z wyjaśnieniem. Otóż zegarek, który noszę, każdego dnia sprawdza 3 elementy mojej aktywności:
ile czasu spędzam na nogach (zliczają się godziny w ruchu; siedzenie w fotelu czy na krześle nie będzie tu zaliczone), i aby zrealizować ten cel, muszę osiągnąć wynik 12 godzin,
spalone w ciągu dnia kalorie, z ustalonym celem 570,
i łączny czas ćwiczeń – tu powinienem każdego dnia mieć minut 30 minut.
Postęp prezentowany jest na zegarku w formie pierścieni i gdy uda mi się osiągnąć wyznaczony cel, dany pierścień się zamyka – stąd mówi się o zamykaniu pierścieni w kontekście zegarka Apple Watch. I miałem serię 23 dni, w których udawało mi się zamykać wszystkie trzy. A teraz, w związku ze skręconą nogą, wszystkie wyniki mi się posypały. O, tak właśnie wyglądały ostatnie dni u mnie. Szkoda, że to wszystko nie wydarzyło się w piątek, w końcu był trzynasty. Los chyba trochę zaspał w moim przypadku – nogę skręciłem w sobotę, podczas jazdy nas rolkach. Ambicja mnie poniosła i próbowałem przeskoczyć zbyt wysoką przeszkodę. Upadłem dość niefortunnie i muszę teraz przez jakiś czas kuśtykać.
Tak jak napisałem na początku, to powinien być chyba smutny list, tak samo z resztą, jak i powinny takie być ostatnie dni – ale tak się nie stało. Nie mam żalu do ani do siebie, ani do losu, ani tym bardziej do kogokolwiek innego o to wszystko, co się ostatnio wydarzyło. Nie jestem zły, że w ciągu kilku chwil zmarnowało się wiele rzeczy, na które długo w ostatnim okresie pracowałem. Zresztą, chyba wiesz, z jaką pasją pisałem o każdym kolejnym miesiącu mojego biegania, jak ekscytowałem się przekraczaniem kolejnych barier z tym związanych. Dzisiaj miałem napisać Ci o rolkach – córka namówiła mnie w poprzednią sobotę, abym zapisał się z nią do klubu „Kobra”, gdzie – pod okiem trenera – doskonalimy jazdę na rolkach. Super sprawa!
Na razie jednak, to wszystko muszę odstawić. Przynajmniej na kilka, kilkanaście, może kilkadziesiąt dni.
Co w związku z tym czuję? Niewiele. A przynajmniej nic negatywnego. Tak bywa w życiu. Sprawność nogi wróci, właściwie uraz nie jest aż tak duży.
Zamiast doświadczeń sportowych, mam przed sobą inne próby – poranne zakładanie spodni to niezłe wyzwanie, nie mówiąc już o wiązaniu butów, gdy wychodzę z domu 🙂 Przy tym pierwszym zajęciu nieźle się zawsze uśmieję (chyba że zaboli – co też się zdarza), to drugie, to z kolei okazja do rozciągania – w końcu muszę założyć buta i zawiązać na nim piękną kokardę bez zginania kolana (skłony – tak samo dobre co pompki, czy przysiady!).
Sam nie wiem, dlaczego tak łatwo przyszło mi pogodzenie się z tymi drobnymi utrudnieniami. Być może powinienem być zły, sfrustrowany, rozżalony. Tylko, po co?
Od kilku dni pomagam wybrać koleżance słuchawki bezprzewodowe – prezent urodzinowy dla jej córki. Wybór nie jest prosty, na rynku dostępnych jest całkiem sporo modeli, a moja znajoma chce wybrać jak najlepsze (oczywisty dla mnie wybór – słuchawki od Apple – w tym przypadku odpada ze względu na cenę). Dzisiaj, po kilku dniach sprawdzanie rankingów, czytania recenzji i poszukiwań w sklepach internetowych, udało się w końcu wybrać konkretny egzemplarz w konkretnym sklepie. Zanim jednak moje znajoma ostatecznie zaklepała wybrane słuchawki w sklepie, postanowiła zadzwonić do córki i podpytać, jakie kolory słuchawek lubi (wybór rodzaju prezentu i tak był wcześniej uzgodniony z obdarowywaną). Odpowiedź brzmiała: tylko i wyłącznie białe lub różowe, w żadnym wypadku czarne. Oczywiście, zamówienie, które zostało przygotowane przed rozmową, było na wersję czarną. Innych kolorów akurat w sklepie nie było. Niby nic takiego, prawda? Trzeba zwyczajnie poszukać gdzie indziej. Otóż nie. Byłem ogromnie zdumiony reakcją mojej znajomej, która oznajmiła, że ona ma ogromnego pecha i już nie ma siły na ponowne poszukiwania innej wersji tych cholernych słuchawek. Była wyraźnie zdołowana w tamtej chwili. Ciężko mi oddać powagę i jednocześnie dramatyzm sytuacji – ale było średnio-śmiesznie (pomimo tak błahej rzeczy).
Dwie głupie sytuacje. Dwie odmienne reakcje. Choć – i myślę, że przyznasz mi rację – moja historia jest przynajmniej odrobinę bardziej znacząca, to jednak postanowiłem nie reagować na nią negatywnie. Ciężko nawet nazwać to pogodzeniem się z losem, myślę, że przyjąłem moją sytuację jako całkiem zwyczajny bieg życia. Brak we mnie żalu, rozczarowania, złości – wszystkich tych emocji, które pojawiły się u mojej znajomej.
Myślałem trochę, skąd wzięło się u mnie takie podejście, ta siła do bycia obojętnym na to, co przychodzi, i wynotowałem sobie kilka elementów, które kształtują w ostatnim czasie mój charakter i postrzeganie świata:
Stoicyzm. Studiuję go od dłuższego czasu, ale ten rok sprawił, że bardziej świadomie zacząłem odnosić jego elementy do mojego życia. Stoicyzmu uczę się z:
Medytacja. Odgrywa ważną rolę w utrzymaniu porządku umysłu. Napisałem trochę o tym (w sumie całkiem sporo) na blogu.
W ten właśnie sposób uczę się reagować WŁAŚCIWIE na to, co przychodzi, na to, co mnie spotyka. Bez zbędnych emocji.
Stan mojej nogi wydaje się nie być poważny, na chwilę obecną przyjąłem więc strategię odpoczywania. Oczywiście, gdy zrobię niewłaściwy ruch, pojawia się ból – ale zakładam, że to dobrze – w końcu to NIEWŁAŚCIWY ruch 🙂 Ostrzeżenie, żeby na razie tak nie robić. A przynajmniej tak sobie to tłumaczę.
Na koniec mam oczywiście pytanie do Ciebie. Dziś krótkie, oczekuję jednak długiej odpowiedzi: Wierzysz w pecha?
ps. w moim życiu chwilowo jest mniej sportu, to fajny moment na budowanie innych, nowych nawyków – pracuję więc nad wieczornym rytuałem. Napisałem trochę i na ten temat.